rozrywkowe

Wizz Air – świąt nie będzie, cz. 2

8 stycznia 2020

Kiedy zaczynałam przygodę w Skopje, do wielu rzeczy musiałam się przyzwyczaić. Do zasad poruszania się po chodniku, obowiązujących pieszych i motocyklistów. Do macedońskiej teorii względności. Różnych teorii antykwizujących i/lub modernizujących Macedonię. A także do administracyjnego chaosu.

Po pół roku mieszkania w stolicy Macedonii, niewiele rzeczy już mnie dziwiło. Jednak że koniec świata zacznie się od niewielkiego opadu śniegu w Grecji – tego nie przewidziałam.

Pierwsza część przygody tutaj.

Z Macedonii do Macedonii

Pierwsze co robię po znalezieniu się z powrotem w domu to włączenie komputera i przeszukanie ofert tanich linii lotniczych. Po sprawdzeniu wszelkich możliwości i wahaniu między serbskim Niszem a greckimi Salonikami, wygrywają te ostatnie. Cytując dowódcę domowej jednostki, „jak już utknąć to na większym lotnisku”.

Teraz pozostaje mi przygotować plan dotarcia do Skopje. Pozornie nie powinno być problemów, przecież Macedończycy regularnie jeżdżą na europejskie zakupy do Thessalonik. Niektóre greckie biura podróży mają w ofercie turystykę stomatologiczną, wyjątkowo się opłacającą u północnego sąsiada. Rzeczywiście, znalezienie połączenia autobusowego nie zajmuje mi wiele czasu.

Dwóch przewoźników, cztery kursy dziennie…

nie, dwa kursy… ale nie, to tylko do Grecji.

Ale kiedy powrót? Zaraz…

Żmudne przeklikiwanie internetu skutkuje wnioskiem, że cztery kursy to w zasadzie dwa, a ich multiplikacja spowodowana jest podaniem godzin wyjazdu w czasie i macedońskim, i greckim. Natomiast dwóch przewoźników (jeden obsługujący czas macedoński, drugi grecki) to w istocie jedna kompania. Dla niepoznaki dla Greków grecka, dla Macedończyków – macedońska.

źródło: kaboompics.com

„Do Skopje? A nie lepiej zostać w Macedonii?”

A pociąg? Chociaż macedońska znajoma ostrzega, że w pociągu może być bardzo zimno, znów pogrążam się w poszukiwaniach. Pociąg mimo wszystko wydaje się pewniejszy, biorąc pod uwagę informacje o zasypanych śniegiem i oblodzonych drogach.

Na stronie macedońskich kolei teoretycznie połączenie międzynarodowe istnieje, ale w rozkładzie po ostatniej macedońskiej stacji „Gevgelija” okienko z godziną przyjazdu na stronę grecką jest puste.

To co, macedoński pociąg przejeżdża przez granicę i rozpływa się w platońskiej jaskini? Greckie strony nie są wcale lepsze. Zarówno koleje, jak i autobusowi przewoźnicy międzynarodowi zgodnie przemilczają istnienie FYROM, nie wspominając o Macedonii. To znaczy, Macedonia owszem, pojawia się w ofercie – przewoźników regionalnych i międzymiastowych. Na terenie Grecji.

Innymi słowy, możemy podróżować do Macedonii. A nawet po Macedonii. Tak, na terenie Grecji.

Próbuję skontaktować się przez Couchsurfing i fora społecznościowe z lokalsami. Pisząc wiadomość, uważnie dobieram słowa. Pytam o alternatywę dla greckiego przewoźnika Simeonidisa, jakiekolwiek połączenie Salonik ze Skopje lub chociaż przygraniczną Gevgeliją.

„Chociaż nigdy nie słyszałem o mieście, które wspomniałaś, to po uważnym przeszukaniu internetu…”.

„Do Skopje? A nie lepiej zostać w Macedonii?”

Jedyną informacją, jaką udaje mi się w ten sposób uzyskać, jest ta o rzekomym darmowym busie z Gevgeliji do salonickiego kasyna. Nie planuję jednak zostać w Salonikach na tyle długo, by załapać się na nocne kursy.

Jeszcze nie planuję.

Grecka tragedia

Na lotnisko w Salonikach docieram z półgodzinnym opóźnieniem, ale bez przygód. Sypie śnieg, a temperatura sięga kilku stopni poniżej zera. Mijani Grecy, chociaż składają się niczym burki z paru ciasno złożonych warstw ubrań, popijają frappe z kostkami lodu.

Na przystanku elektroniczny wyświetlacz twierdzi, że kolejny autobus przyjedzie za dwadzieścia minut. Chowam się wraz z innymi oczekującymi w budynku lotniska, obserwując przystanek.

Autobus przyjeżdża po ponad godzinie.

Aleksander Wielki z Salonikach
Pomnik Aleksandra w centrum Salonik

Spóźnienie nieszczególnie mnie wzrusza. Do odjazdu Simeonidisa jeszcze ponad pięć godzin, a sypiący śnieg prawdopodobnie skróci moje szwędanie się po salonickich uliczkach. W planach mam tylko odwiedziny w Muzeum Walki Macedońskiej i selfie z Aleksandrem Wielkim. Przede mną przynajmniej pięćdziesiąt minut drogi, spoglądam więc jeszcze za okno, rejestrując jakąś galerię handlową, i zapadam w drzemkę.

Budzę się po dwudziestu minutach. Pod tą samą galerią handlową.

Sytuacja jest groteskowa. Tkwię w autobusie, który ugrzązł w ciągnącym się bez końca sznurze samochodów. Najbliższy przystanek jest już w granicach miasta, do tego czasu, jak się wkrótce okaże, kierowca nie zamierza otworzyć nikomu drzwi. Obserwuję greckich kierowców. Niezmienione opony nie radzą sobie ze śliską nawierzchnią. Pojazdy toczą się w ślimaczym tempie, co i rusz odbierając kierowcom panowanie – nad nimi i nad sobą.

Po godzinie wciąż mnie to bawi. Po dwóch zaczyna irytować. W trzeciej, kiedy wreszcie mijamy tablicę z nazwą miasta, a autobus coraz bardziej przypomina puszkę sardynek, zaczynam się niespokojnie wiercić i popatrywać na zegarek. A może po prostu pobiegnę na dworzec?

W połowie czwartej godziny pytam parę przed sobą, czy jadą na dworzec. Ona jest Greczynką, on Niemcem. Nie jadą, ale może mogą mi jakoś pomóc. Tłumaczę swoją sytuację, co skutkuje powstaniem swoistego głuchego telefonu: Greczynka pyta po grecku pani siedzącej obok o drogę na dworzec, następnie tłumaczy to na język niemiecki, a jej chłopak po angielsku przekazuje informację mnie.

Do jedynej, prawdziwej Macedonii

O 17.30 odjeżdża mój autobus. Dziesięć minut przed piątą przypominam sobie o sztabie kryzysowym w Polsce. Wysyłam lapidarne wiadomości alarmowe do trzech oddziałów, z prośbą o sprawdzenie numeru do przewoźnika. Zaczyna się iście filmowa walka z czasem.

Kiedy dzwonię pod znaleziony przez dowódcę numer, pani tłumaczy mi, że niestety nie może nic dla mnie zrobić, i rozłącza się. Na szczęście chwilę później, po telefonie wykonanym przez siostrę dowódcy z podbazy w Polsce, pani zgadza się na ewentualne przytrzymanie autobusu do dziesięciu minut. Wraca nadzieja.

Nagle któryś z pasażerów podnosi głos i zanim ktokolwiek zdąża zareagować, w ścisku pojazdu rozpętuje się bójka. Kierowca toczy się we własnej rzeczywistości i interweniuje dopiero, gdy na kolejnym przystanku w wyniku ogólnopowstałego zamieszania nie może zamknąć drzwi. Minuty mijają. Śnieg wciąż pada. Powoli nastawiam się na nocleg w Salonikach.

saloniki grecja
Saloniki są naprawdę ładne. O ile ma się czas, żeby zwiedzać

Około 17.20 pani obok, za pośrednictwem jakiejś nastolatki, informuje mnie, że po wyjściu na odpowiednim przystanku do autobusu będę musiała iść jeszcze dziesięć minut. Nie komentuję. Dowódca w bazie zaczyna szukać hotelu. Siostra dowódcy wysyła wiadomość: nie rezygnuj, może jakiś cud!

O 17.50 wytaczam się zrezygnowana z autobusu i… staję jak wryta. Kilkaset metrów przede mną widzę budynek dworca kolejowego, pod który właśnie podjeżdża autobus. MÓJ AUTOBUS.

Ruszam, łapiąc rozpęd na lodzie jak postać z kreskówki. Miękkie nogi odmawiają posłuszeństwa, kiedy dopadam do kierowcy.

Do Skopje, do Macedonii?! – chrzanić polityczną poprawność.

Kierowca uśmiecha się szeroko.  Jedynej i prawdziwej!

Parę minut później siedzę w autobusie z biletem w dłoni. Oprócz mnie kierowca, macedoński robotnik oraz matka i córka z Kosowa. Adrenalina szumi w uszach, a ja przekazuję sztabom meldunek o pomyślnym zakończeniu misji. I znów zapadam w sen.

Apokalipsa i katharsis

Budzę się pośrodku nigdzie. Autobus zatrzymała grecka policja. Blokują przejazd ciężarówkom, autokarom i niektórym większym samochodom osobowym. Posługujący się paroma angielskimi słowami na krzyż mundurowy nie potrafi wyjaśnić, o co chodzi. Na pytanie kierowcy, jak długo potrwa blokada, rzuca tylko: Nie wiem, pewnie parę godzin!

W tym momencie dostaję spóźnioną wiadomość od siostry dowódcy.
Widzisz, cuda się zdarzają!!!

Przebycie stu kilometrów od Salonik do greckiej granicy zajmuje nam trzy godziny. W tym czasie trzykrotnie ruszamy w kolumnie ciężarówek, prowadzeni przez radiowóz na sygnale. Raz kierowca samowolnie odrywa się od peletonu, próbując zostać liderem stawki…

Po filmowej pogoni za autokarem i zatrzymaniu przez mundurowych nasz kierowca obrzuca służbowych piętrową wiązanką macedońskich przekleństw.

Na granicy do autobusu wchodzi macedoński celnik. Pytamy o sytuację na drodze. W myślach już niemal słyszę opowieść o zaspach śniegu, wypadkach na oblodzonej nawierzchni i generalnej apokalipsie.

Droga? Czyściutko, żadnych utrudnień, bez wypadków. Aż do Skopje, nie powinniście mieć problemów.

253 kilometry, od lotniska w Salonikach do dworca autobusowego w Skopje, pokonuję w dwanaście godzin. Wysiadając na dworcu i zderzając się ze ścianą kilkunastostopniowego mrozu, nie wiem która jest godzina ani jaką mamy datę.

Apokalipsy na Bałkanach nie będzie zwiastowało trzęsienie ziemi, krwisty księżyc ani upadek gwiazd.

Koniec świata zacznie się od opadu śniegu pod Olimpem.
Wystarczy.