rozrywkowe

Poleka, poleka – o czasie i przestrzeni w Macedonii

12 listopada 2016

Poleka, poleka – po macedońsku.
Polako, polako – po serbsku i chorwacku.
Avash, avash – po albańsku.

Czyli po prostu: nie spinaj się człowieku, na wszystko przyjdzie pora, nie musimy się spieszyć. Mam spotkanie za pół godziny temu, ale jak chcesz, to usiądziemy jeszcze na kawę, opowiesz co tam u ciotki stryjecznej córki babci, dawno jej nie widziałem. To co, siadamy?

Poleka, poleka – o czasie i przestrzeni w Macedonii

Przyjeżdżający ze świata aktualnych rozkładów jazdy i planów z wyznaczoną najprostszą drogą od A do B muszą się przyzwyczaić do bałkańskiego pojmowania czasoprzestrzeni. Czas jest rozciągliwy do granic przez nas nieosiągalnych. Odległość mierzy się nie w jednostkach metrycznych, ale w ilości słów, które można wypowiedzieć podczas marszu. Jak przebrnąć przez niełatwe początki bałkańskiej teorii względności?

Lekcja pierwsza – wskazywanie drogi

Jaka jest prawidłowa odpowiedź na pytanie „Ile jest do…” niezależnie od miejsca docelowego?
Zależy, jak bardzo ci się spieszy i kogo po drodze spotkasz.

Największą uciechę, jaką może sprawić turysta Macedończykowi, to zapytanie go o drogę po macedońsku. Jednocześnie uczyni mu ogromną przykrość, wymagając odpowiedzi w języku angielskim. No bo jak w tak ubogim języku wyrazić, że najlepsza piekarnia (TA, nie TAMTA, bo przecież nie KAŻDA INNA) jest za rogiem, ale tym rogiem bliższym niż dalszym? I jak zaznaczyć, że powinniśmy skręcić za TYM kioskiem, ale TYM tutaj, a nie TAMTYM tam?

I w ogóle jak wy sobie radzicie z opisem drogi, nie znając tak nieskomplikowanych, a jakże precyzyjnych zwrotów?

Lekcja druga: godziny pracy

Załóżmy, że udaje nam się dotrzeć do TEJ piekarni. Pusto. Spoglądamy na godziny pracy – im mniej zaangażowania technologicznego potrzeba było do ich wywieszenia, tym większe prawdopodobieństwo, że są aktualne. Gdy już uda nam się rozczytać ręczne pismo jednego z pracowników, okazuje się, że opuszczony lokal formalnie czynny jest od świtu, a dochodzi pora południowa.

W takim wypadku najlepiej okręcić się dokoła własnej osi lub zerknąć za róg, ewentualnie zajrzeć do ogródka dla klientów. Warto też kuknąć przez witrynę do lokalu obok; jeżeli i ten wydaje się pusty, rozwiązanie dosłownie siedzi gdzieś w pobliżu.

Kiedy znajdziemy poszukiwanych ekspedientów, popijających kawę przy zaimprowizowanym z kartonu stoliczku, w dobrym guście jest uprzejmie poczekać do końca przerwy. Na Bałkanach nie praktykuje się włoskiego zwyczaju wypijania jednym haustem wrzącej jeszcze kawy.

Po pomyślnym zakupieniu drugiego śniadania przechodzimy ponownie procedurę wskazywania drogi na przystanek, z którego mamy nadzieję dostać się na umówione spotkanie. Na przystanku bezradnie rozglądamy się za schematem linii autobusowej, rozkładem jazdy czy chociaż informacją o numerach zatrzymujących się tu autobusów. Jeżeli mamy szczęście, może nawet trafiamy na przystanek z w miarę aktualną mapą i wiszącym obok rozkładem. Na rozkładzie odnajdujemy numer autobusu…

Lekcja trzecia – rozkład jazdy

Otóż rozkład jazdy grzecznie odpowiada, że prezentuje godzinę odjazdu autobusu z przystanku początkowego i godzinę dotarcia do docelowego. Ewentualny pasażer powinien skalkulować osobiście szacowany czas przyjazdu na interesujący go przystanek pomiędzy.

Z pewnym zaniepokojeniem zerkamy na zegarek i w celu upewnienia się pytamy, czy to stąd odjeżdża autobus w kierunku interesującego nas miejsca. Stojąca obok starsza pani uśmiecha się, kiwając głową.

Na przystanku po drugiej stronie ulicy tak samo pokiwa nam głową drzemiący na ławeczce jegomość. No bo przecież autobus robi pętlę, dojedzie w końcu tam, gdzie chcemy.

Lekcja czwarta – umawianie spotkania

Na drzwiach gabinetów na uniwersytecie Cyryla i Metodego każdy z profesorów ma wypisane godziny dyżurów, w czasie których można go zastać.

Przez pierwsze dwa tygodnie nie byłam w stanie znaleźć żadnego z nich. Nie składałam tego bynajmniej na karb „macedońskich zwyczajów”, skłonna bardziej zrzucić winę za nieobecność wykładowców na towarzyszące początkowi roku akademickiego zamieszanie i tendencje do deklarowania na drzwiach przypadkowych godzin, znanej mi przecież z własnej Alma Mater.

Kiedy jednak pocałowałam klamkę gabinetu pani profesor, spóźniwszy się kwadrans na umówione telefonicznie spotkanie (wskazany autobus dojechał na wybrany przystanek po postoju na pętli), zdyszana i zrezygnowana usiadłam pod drzwiami, łapiąc oddech. Pani profesor zjawiła się po dziesięciu minutach.
– O, już pani jest? A długo pani czeka?

Na początku mojego pobytu w Skopje notorycznie myliłam ulice, gubiłam drogę, wsiadałam do złego autobusu lub do właściwego, ale w przeciwnym kierunku. Skutkowało to tym, że wielokrotnie przybywałam na spotkanie pięć, dziesięć, piętnaście minut po umówionym czasie.

Zdarzyło się tylko raz, żebym dotarła po osobie, która miała mnie oczekiwać.

Szybko też nauczyłam się, żeby czas spotkania określać bardzo precyzyjnie. Już w pierwszym dniu mojego pobytu w Skopje umówiłam się z właścicielem mieszkania, że jeszcze tego samego dnia wypłacę pieniądze, by mieć z głowy czynsz. Goran machnął ręką, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie spieszy się z przyjęciem gotówki. Po moich naleganiach zgodził się jednak, że będę mogła mu zapłacić, „kiedy tylko wróci wieczorem”.

Wrócił wieczorem. Dwa dni później.

Lekcja piąta – czasem potrzeba czasu

W Macedonii wszystko wymaga czasu, co chyba najlepiej wiedzą gospodynie. Wielogodzinne gotowanie tavče gravče, precyzyjne zwijanie burków z płatów ciasta filo czy składanie warstw gjomleze, oczekiwanie na przeniknięcie się smaków turli tavy czy osiągnięcie idealnej kruchości grillowanego mięsa, wreszcie czasochłonne przygotowywanie ajvaru uczą cierpliwości. To nie przypadek, że Macedonia słynie z jednych z najpiękniejszych dekoracji filigranowych, które wymagają niebywałej precyzji i godzin pracy. Czas ów jednak nie jest nigdy czasem straconym, przeleżanym samotnie i bezmyślnie.

Czas jest rozciągliwy, a elastyczności zdobywa tym więcej, im więcej osób go ze sobą dzieli.

Niedawno, przy okazji odwiedzin bliskiej mi osoby, znajomy Rom zaproponował mi wypad do Šutki, czyli cygańskiej dzielnicy Skopje. Po leniwych kilkunastu minutach oczekiwania znajomy zjawił się, prowadząc pokaźną grupę couchsurferów. Z „prywatnej wycieczki” zrobiło się regularne zwiedzanie. Oficjalny plan obejmował udanie się na przystanek, przejazd autobusem do Šutki i spędzenie tam czasu do zapadnięcia zmroku. Była wczesna godzina popołudniowa. Po ponad godzinie, kiedy nasza międzynarodowa grupka zdążyła już złożyć stokrotki przy grobie Goce Delčeva, wysłuchać freestyle’u jednego z uczestników przy akompaniamencie naszego przewodnika i wziąć udział w sesji ślubnej napotkanej pary nowożeńców, dyskretnie się odłączyłyśmy. Po kolejnych trzech kwadransach spotkałyśmy znajomego i jego owieczki na twierdzy Kale, kilkaset metrów od przypadkowego planu fotograficznego. Do Šutki dotarli. Cyganki kończyły właśnie zwijać wystawione towary, bo było już za ciemno na owocny handel.

Innym razem ten sam znajomy zaprosił mnie na górę Vodno, u stóp której leży Skopje. Zgodziłam się, uprzedziłam jednak, że o konkretnej godzinie będę musiała się zbierać, bo czeka na mnie praca. Jasne, zgodził się, rozumie.

Kiedy zapowiedziana pora dawno już minęła, dałam znać, że na mnie już naprawdę czas.

Przecież mówiłam, że o piątej będę się musiała zwijać – zaczęłam się tłumaczyć. Zdziwiony Orhan bez zająknięcia odpowiedział:

– No tak, ale przecież jeszcze nie ma szóstej!